Meduza na piasku czyli świata nie uratujesz

Anthony de Mello pisał kiedyś w jednej ze swych metaforycznych przypowieści mniej więcej tak;  „Dwaj przyjaciele szli brzegiem morza. Rozmawiali o ważnych sprawach. Brzeg usiany był meduzami wyrzuconymi przez fale. Jeden z rozmówców w trakcie dysputy  schylał się raz po raz  i wrzucał je na powrót do morza. W końcu jego przyjaciel zapytał poirytowany
- Słuchaj, co ty robisz? Uważasz, że te wszystkie meduzy uratujesz? 
Na to tamten mu odparł: 
- To spytaj te, którym pomogłem.”

Tą przypowieść zna pewnie każdy, kto chociażby trochę zetknął się z profesjonalnym pomaganiem ludziom uzależnionym. Ma ona jakże skrajne w założeniu przesłania. Interpretacje wynikają z prostych i przyziemnych ludzkich zapatrywań, a czasem z głębokich podpartych wiedzą, myślą i transcendentalizmem. W każdym bądź razie każdy, kto pomaga, zakładam, że ją zna a w każdym bądź razie powinien. Nie może być inaczej – przypowieść stała się symbolem. Jeśli  chce się mówić językiem zrozumiałym i komunikatywnym warto ją znać.  

Uczestniczyłem w ewangelizacyjnym wydarzeniu 
z założenia niecodziennym, mającym poruszać serca i umysły przechodniów wielkiego miasta. A więc miejsca kompletnego pośpiechu, codziennego znoju szybkiego przechodzenia na zielonym świetle,  życia uwarunkowanego czasem pracy, godzin odjazdu  tramwaju, autobusu szybkiej kolejki miejskiej. 

Organizatorzy mile i sympatycznie przygotowali miejsce i nienachalnie zachęcali przechodniów do przystanięcia, rozmowy i wypicia kawy, skorzystania z ulotek mówiących o Jezusie, modlitwie. Była żywa muzyka i piosnki religijne, kolorowe tańce z flagami, ciasto. Rozmowy przyjazne, uśmiechy ciepłe, życzliwość w głosie i zdałoby się wszechogarniające zrozumienie.    


Na stoliku leżały tzw. „Gedeonitki” czyli Pismo Święte Nowego Testamentu. Zazwyczaj widywałem i mam taką, w niebieskiej miękkiej oprawie. Tutaj zobaczyłem … z okładkami jak żołnierski mundur polowy i w twardej okładce która natychmiast mi się skojarzyła z hełmem pokrytym malowaniem maskującym. 
Znaczy … jestem na froncie! Taka refleksja doszła do mnie. „Gedeonitki” w barwach wojennych. Cóż, ta metafora wcale nie jest daleka od prawdy. Wręcz oddaje, kto z kim walczy. Tylko jak walka to i rany, polegli… Kiedyś gdym był młody, starałem się zawsze w kwestionariuszu osobowym (starsi wiedzą co to takiego)  napisać, w rubryce „stosunek do wojskowości” – „pacyfista”. Uważając to za dobry żart, wszak tam powinno się było umieszczać stopień, przynależność i numer książeczki wojskowej. 

Pomyślałem, że barwy wojskowe są nie na miejscu, stary niebieski, przecież tutaj nie kolor lotnictwa, tylko upragnionego Nieba. A już raz Ktoś za nas umarł, teraz mamy „walczyć” miłością, dobrem i prawdą.
Z drugiej strony pomyślałem. Ze może zbyt wydumane to moje porównanie, a kolor przyciąga, wiec czyjeś ręce złapią Nowy Testament nim mózg zechce, bo oczy, etc.etc. 

Więc gdy tak uczestniczyłem w tym wydarzeniu ewangelizacyjnym delektując się jego „fajnością” i przekazem spotkałem znajomego. Jednego z liderów, zajmujących się osobami uzależnionymi, bezdomnymi, czyniącego bardzo wiele, niezwykle energicznego i pełnego zdawałoby się natchnienia Bożego.  Chciałem z nim porozmawiać o tym co rob, bo bliskie memu sercu ale szybko mi dał do zrozumienia, ze teraz to nie czas ani miejsce, bo trzeba korzystać i ewangelizować wszystkich, to dobra i niepowtarzalna okazja, albo raczej nie zawsze powtarzalna. Teraz trzeba działać a nie gadać i mnie popędził.  Przyznałem mu rację w duchu. Wszyscy mieli pełne ręce roboty, choć i tak gadali ale widocznie On jako lider, wygadał swój limit z przyjaciółmi i wziął się do pracy dając przykład innym.

Poszedłem za jego przykładem, postanowiłem przyłączyć się aktywniej do dzieła i podszedłem do grupki bezdomnych.  Ciąali ze sobą wózeczek przyziemnych różności, który pachniał alkoholem tak jak i oni. Któż nie zna tego widoku i zapachu, budzącego skaranie różne  emocje w ludzkich sercach, umysłach i duszach.  

Przez spory czas mojego dorosłego życia zajmowałem się zawodowo profesjonalnym pomaganiem. 
W końcu przekonałem się, że wszelkie studia, szkoły, warsztaty, staże, praktyki czy w końcu certyfikaty nie dają w rezultacie tak naprawdę niczego … jeśli w tym wszystkim,  nie będzie Boga. 

Stąd sądzę, że tzw. wszelkie świeckie terapie krótkoterminowe, są doprawdy krótkoterminowe. Nawet iluzoryczna „głęboka” podpora „duchowości”, konieczność  w takiej terapii jak twierdzi wielu, nie jest w stanie uchronić pacjenta przed nawrotem choroby. Jeśli ten nie zmieni, lub nie zacznie zmieniać swego życia. To od jakości zmiany zależy wszystko. Kiedyś byłem sceptykiem, teraz już wiem  i nikt mi tego nie zabierze bez woli Pana Boga, że droga do wyzwolenia biegnie Jego ścieżką, drogą, autostradą,  a od nas i naszej woli zależy wybór rodzaju traktu. Można oczywiście jechać rowerem (akurat tu nie ma za to mandatów)  autostradą robiąc buzią „brum, brrum, brrrrum, brrrrrrym, brym, brym” ale będzie to co najmniej humorystyczne, chociaż czasami wielu tak z nas czyni. Lecz ja nie o tym. 

Konkludując, chodzi o taką głęboką zmianę w swoim kręgosłupie, żeby się nie zawaliło, w trudnych momentach, bowiem ciągle jesteśmy narażeni na „przeciążenia tego naszego kręgosłupa”.
Nim jednak do tego dojdzie potrzeba lat, czasem dłużej, czasem krócej. Najszybciej sądzę bezwarunkowo uwierzyć, najtrudniej i często bez efektu to na intelekt, wiedzę itd. 

A może wszystko razem, nie wiem. Wiem, natomiast co trzeba i jak trzeba w pierwszym etapie starać się pomóc. To tak jak umiejętność jazdy na rowerze, czy pisanie. Jeśli po myśli Pana to skuteczne, z roweru można się zwalić, a np. stalówkę pióra złamać, jak coś się robi „po łebkach, w złości, z wywieszonym jęzorem pychy, poczucie siebie jako kogoś lepszego, czy z chęci z jakiegoś gatunku zysku, etc.  Takich niebezpieczeństw jest wiele.

Dlatego też tym się dzielę pisząc ten elaborat. 
Może ktoś przeczyta, może pochyli się z refleksją. A nawet jak nie zgodzi się z tezami stawianymi przeze mnie i przemyśleniami – to z pewnością już osiągam cel – pobudzając do refleksji. 

Otóż gdy tak rozmawiałem siedząc na murku z jednym z owych bezdomnych, szybko znalazłem wiadomości w tym co mówił potrzebne mi do zdiagnozowania. Był uzależnionym, będącym w długotrwałym ciągu, zmęczonym sytuacją, chorym człowiekiem. To że przyszedł wraz kumplami i chciał rozmawiać było swoistą prośbą o pomoc. Często nieuświadamianą, ale tak jest. Nie ma mowy tu wtedy,  o bezpośredniej skutecznej pomocy  tu i teraz. Chyba, że Bożej – bo tu nie ma rzeczy niemożliwych.  Ale najczęściej zaczyna się wtedy proces.  Żeby nie nudzić, warto wyposażyć takiego człowieka wówczas w coś na kształt pakietu ratunkowego.

Gdy zacznie z biologicznego przymusu trzeźwieć i dopadnie go zespół abstynencyjny – czasem numer telefonu, adres może być jedynym ratunkiem. Gdy tak rozmawialiśmy przyznał cicho rację że wie co mu grozi, i tego się boi. Parokroć to przechodził. Pewnie wypracował sobie metody ratunku, tylko ile takich sytuacji organizm wytrzyma?! Powiesz tyle ile Bóg na to pozwoli. Dobrze tylko ani TY, ani ten człowiek a tym bardziej ja  nie wiemy, to stanowi dla nas niewiadomą.  

Możemy tylko prosić Boga o życie drugiego człowieka.  
Intuicyjnie wierzyłem, że mój rozmówca obudowany psychologicznymi mechanizmami choroby, mimo wszystko jest tu w tym miejscu szczery. Że trzeba go wyposażyć w taki pakiet ratujący życie gdy będzie przychodził do trzeźwości i walczył z głodem alkoholu, wymiotami, „trzęsawką” i groźbą psychoz alkoholowych  aż po np.  delirium tremens.  Może świadomość adresu gdzie mu pomogą  medycznie  uratuje mu życie. Pod warunkiem, że znajdzie się tam w porę. I taka będzie jego Droga.

Niestety nie byłem z tego miasta, ani tego miejsca. Więc zacząłem prosić o telefon, adres fachowej opieki medycznej, ośrodka jeśli będzie szukał pomocy wcześniej. W głowie miałem że najlepiej by był to ośrodek chrześcijański. Niestety nikt nie miał  namiarów, ani wiedzy. Dopadłem wreszcie zaganianego mojego brata zajmującego się pomocą na ulicach, zajmującego się bezdomnymi na co dzień głoszącego im Słowo Boże. Którego podziwiam  za pracę.
I wtedy stało się coś, co mi uświadomiło, że wszyscy jesteśmy grzesznikami i popełniamy błędy.  Że powinienem baczyć na swoje i słuchać tego co Bóg mi przekazuje i gdzie mnie stawia.  I co odpowiada na moje modlitwy. 
Mój wzór pomocy innym był tak zabiegany pozyskiwaniem, ratowaniem ludzi dla Boga że zbywszy mnie odparł 

Człowieku takich jak oni są tysiące ,  niech się sam zgłosi któryś raz ,  to będzie wiadomo,  że chce, A jakieś tam ośrodki  z innego kościoła to … (brzmiało to podobnie bo nie przytoczę) Teraz tu trzeba zająć się ludźmi ….
I poszedł w tłum przechodniów z przesłaniem, przekonaniem i zapewne dobra wolą , bo nie chciałbym posądzać o nic innego. 

To mnie otrzeźwiło jak wiadro zimnej wody.
To po co cała ta wielka akcja ewangelizacyjna? Skoro nie ma najmniejszej kartki z adresem do ręki. Jeśli gdy jest szansa , to dlaczego nie pochylić się nad jednym człowiekiem. Czy doświadczenie i rutyna w pomaganiu nie przytępiła ostrości widzenia i czucia? Czy  … itd.

Przypomniał mi się dowcip z czasu socjalizmu gdy Gierek incognito chodził po budowie i widział jak robotnicy biegają z pustymi taczkami w te i na zad. Zapytany jeden z nich, odpowiedział. 
- Towarzyszu tu jest (było inaczej ale spróbuje łagodniej) tu wre  taka intensywna robota, że nie ma czasu załadować!

Tak sobie pomyślałem, że Pan Bóg stawia zadania czasem niespodzianie dziwnie. Tego właśnie chyba doświadczam . Zamiast szukać ulotek z adresami których przecież nie było, zamiast zawracać głowę zajętym ewangelizacją, powróciwszy do mojego rozmówcy wcisnąłem mu  swój numer telefonu komórkowego. Od początku wiedząc, ze to nie profesjonalnie, ze tak nie należy. Przeprosiwszy  Pana Boga  za swoją (być może) pychę. Bo tak pewnie wielu to może zinterpretuje, wsiadłem do samochodu i pojechałem z poczuciem że nie zostawiłem tego jednego życia bez pomocy. Po powrocie do domu przysiadłem do telefonu i komputera znajdując w tamtej okolicy  adresy  medycznej pomocy. Bo w adresy pozostałej wyposażyli mojego rozmówcę inni. 

Teraz siedzę i kreślę ten tekst, z myślą dlaczego od samego rana nie dawało mi to spokoju. Ta inspiracja sądzę, może się mylę, dojrzewała mi w głowie i potrzeba napisania z nadzieją ze przestanie mi wciskać się w myśli. 

Chcę, pragnę i coś w środku mnie samego, każe mi się tym spostrzeżeniem podzielić, 
Sam nie będąc wolnym od takiego postępowania w przeszłości a i być może w przyszłości.  Refleksją niech będzie takie zdarzenie;
Kiedyś spotkałem po wielu latach człowieka  który bardzo ucieszył się na mój widok i radośnie witał mówiąc mi po imieniu. Ja natomiast nie mogłem sobie przypomnieć skąd go znam i jakie imię nosi.  On radośnie mówił

„- Witaj, jak się cieszę, że cię widzę. Pamiętasz, jak mi powiedziałeś te słowa, ja zapamiętam je na całe życie. To nimi mnie zmieniłeś i teraz jestem szczęśliwy, mam … ‘i tu zaczął wymieniać co niby dzięki mnie ma.
Kłopot w tym ze nie pamiętałem ani okoliczności ani treści wypowiadanych słów. Domyślałem się tylko, że to mój dawny pacjent. Pozwoliło mi to tylko w uświadomieniu że byłem, jestem tylko narzędziem i niczego sobie nie mogę przypisywać co dotyczy drugiego człowieka. No w każdym bądź razie jeśli chodzi o kontakt terapeutyczny.

Teraz uświadamia mi, że to Bóg i ten skądinąd miły, ciepły w obejściu człowiek, mieli ze sobą parę spraw, które Bóg sprawił, że tamten je sobie wyprostował.  Więc z dużą dozą pokory patrzę na pomaganie innym.  I jestem tak samo uważny na morską plażę i wrzucanie meduz do wody jak bohater dykteryjki  wspomnianego na wstępie jezuity, Tony'ego de Mello jak go, ponoć, nazywali przyjaciele.
stary Mikrob

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz